Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Virenque z miasteczka Zielona Góra. Mam przejechane 87014.77 kilometrów w tym 1170.98 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 30.13 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trzymaj Koło Fajny Weekend :) Warto odwiedzić:
Blog Garenge
Jimmy
Virtualtrener Mój idol: Richard Virenque

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Virenque.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Dolomity 2013

Dystans całkowity:566.42 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:25:41
Średnia prędkość:22.05 km/h
Maksymalna prędkość:73.30 km/h
Suma podjazdów:16457 m
Maks. tętno maksymalne:178 (89 %)
Maks. tętno średnie:151 (75 %)
Suma kalorii:12203 kcal
Liczba aktywności:6
Średnio na aktywność:94.40 km i 4h 16m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
108.12 km 0.00 km teren
05:01 h 21.55 km/h:
Maks. pr.:72.60 km/h
Kadencja:75.0
HR max:172 ( 86%)
HR avg:142 ( 71%)
Podjazdy:3201 m
Kalorie: 2360 kcal

Dolomity Dzień 6

Niedziela, 30 czerwca 2013 · dodano: 30.06.2013 | Komentarze 1

Dzisiaj rozgrywany jest tutaj Maratona dles Dolomites i wszystkie drogi prowadzące na najciekawsze przełęcze są pozamykane zarówno dla ruchu samochodowego jak i rowerowego poza wyścigiem. Ja nie startuję, bo niestety nie wylosowali mojego numerka, tu trzeba mieć szczęście żeby w ogóle wystartować – masakra.
Na starcie 10 tysięcy ludzi, relacja na żywo w tv jak z Giro Italia, łącznie z obrazem z helikopterów i motorów.

No ale ja byłem obok tego wszystkiego, skoro zamknęli mi drogi musiałem wymyślić jakieś podjazdy na północ od La Villi. Pomógł mi w tym blog Daniela Marszałka.
Na pierwszy ogień poszła przełęcz Passo Furcia i jak się uda to słynny Kronplatz (Plan de Corones). Od domu długi zjazd i po 17 kilometrach zaczynamy wspinaczkę, profil wygląda tak:


Zaczyna się całkiem spokojnie, po długim wypłaszczeniu w lesie robi się jedna wielka masakra. Patrzę na Garmina i nie wierzę, cały czas trzyma około 15% i nie chce puścić, każda kolejna serpentyna ma ciężkie nachylenie. Normalnie płacz, jadę z nogi na nogę i w końcu wjeżdżam, końcówka już na szczęście lżejsza, ale przecież chcę jeszcze spróbować Kronplatz, gdzie nachylenia dochodzą do 25% !! Wjeżdżam na wąską drogę prowadzącą na szczyt, ale po jakiś 200 metrach muszę zawrócić. Jak wiecie lub nie, droga na Kronplatz jest szutrowa, myślałem że da się po tym jechać, jednak jest to nierealne. Wszędzie pełno kamieni, nierówno i syf. Może bym jakoś podjechał, ale o zjeździe już by nie było mowy. Jedyna mądra ale i trudna decyzja to odwrót i tak też zrobiłem... Szkoda opon i roweru.

Fotki z Passo Furcia:




Teraz został szybki zjazd tą samą drogą, trzeba mocno uważać na tych wszystkich serpentynach, bo droga jest wąska i nie ma barierek, wszędzie tylko przepaść.

Jak już jestem na dole praktycznie od razu zjeżdżam na drugą stronę doliny i zaczynam dłuugi podjazd na Passo Delle Erbe. W sumie nie wiedziałem czego się spodziewać, ale znowu doznałem lekkiego szoku. Po raz kolejny nachylenie ponad 10% to normalka, ciężko się jedzie, ale pogoda fajna więc są też super widoki. Dojeżdżam do jakiejś górskiej wsi, tutaj wielkie święto, orkiestra gra na żywo i wszyscy się do mnie uśmiechają :)

Profil na Erbe:


Gdzieś po drodze:



Teraz chwila lekkiego zjazdu i zaczyna się najgorsze – ostatnie kilka kilometrów to znów ściana płaczu, naprawdę czuję się jakbym jechał na Giau. Kompletnie nie spodziewałem się tutaj takich podjazdów :)
W sumie od samego dołu podjazd trwał dobrą godzinę ale ostatecznie w dobrym nastroju wjeżdżam na przełęcz. Tu sporo ludzi, robię parę fotek, ubieram kurtkę i zjeżdżam. Fajnie, bo mimo iż najsłynniejsze szczyty dziś niedostępne z uwagi na maraton, udaje się wjechać na wysokość 2 tysięcy metrów.











Jak już zjechałem do głównej szosy w samej dolinie zrobiłem jeszcze dwa podjazdy, które znalazłem na climbbybike. Generalnie jak mam być szczery to czułem się jakbym zdobywał typowe sztajfy na Pętli Beskidzkiej. Normalnie wypisz wymaluj takie same podjazdy: wąskie drogie, asfalt raz lepszy, raz gorszy, jakieś zabudowania, łąki i spore przewyższenia na małym dystansie.

Parę fotek też wpadło:






Często Garmin pokazuje grubo ponad 15%, ale ja sobie elegancko kręcę w korbach. Zaczyna się nóżka rozkręcać – chyba będzie moc :P

No i po tych podjazdach już wracam na kwaterę, w sumie etap taki jakiś dziwny a wyszło 3200 przewyższenia na 100 km,czyli konkret. Nic tylko się cieszyć.

No i niestety dobiega końca pobyt w Dolomitach, szkoda że nie mogłem się tu pożegnać wjeżdżając na mój ulubiony Giau – mówi się trudno. Jeszcze tu wrócę !
Robota wykonana znacznie lepiej niż planowałem, mam nadzieję że teraz będę „spijał śmietankę”.


Dane wyjazdu:
87.69 km 0.00 km teren
03:46 h 23.28 km/h:
Maks. pr.:66.50 km/h
Kadencja:79.0
HR max:178 ( 89%)
HR avg:146 ( 73%)
Podjazdy:2356 m
Kalorie: 1785 kcal

Dolomity Dzień 5

Sobota, 29 czerwca 2013 · dodano: 29.06.2013 | Komentarze 0

Wczoraj troszkę się zregenerowałem, ale mimo to nogi jeszcze trochę obolałe, więc trzeba trenować z głową :)
Prognoza pogody też pokazywała, że trzeba dziś w miarę wcześnie skończyć, bo może się konkretnie rozpadać, a co to oznacza na 2 tysiącach metrów nie muszę chyba pisać...

Na początek pojechałem na Passo Valparola, tym razem jednak postanowiłem podkręcić tempo i trzymać się gdzieś w okolicach progu. Ładnie pokonywałem kolejne kilometry i efekt jest taki, że wskoczyłem do TOP 10 tego podjazdu na Stravie :) Mała rzecz, a cieszy.

Potem planowałem zjazd i po raz kolejny zdobycie Giau, jednak jak zobaczyłęm warunki na górze to musiałem zmienić plany. Generalnie na przełęczy dużo śniegu, temperatura taka, że przy oddechu para jak z lokomotywy, a w kierunku Giau wisiały dodatkowo ciemne chmury.

Warunki wyglądały tak:





Decyzja mogła być tylko jedna, zjeżdżam z Passo Falzarego drogą, której jeszcze nie sprawdzałem, żeby tego było mało postanowiłem zjechać na sam dół doliny do Caprile i potem po prostu wrócić z powrotem na Valparolę przez Falzarego.

Samo Caprile jest pięknie położone i nie mogłem się powstrzymać przed zrobieniem kilku zdjęć najwyższemu szczytowi Dolomitów – Monte Marmolada (3342 m n.p.m.).



Wsunąłem batonika i banana i już czekał mnie najdłuższy w życiu podjazd, profil nie jest na szczęście jakiś straszny ale ponad 20 kilometrów non stop w górę robi wrażenie. Szczególnie, że przed chwilą tą samą drogą zjeżdżałem i strasznie się to dłużyło. W sumie wjeżdża się z wysokości 998 metrów, aż na 2192 metry n.pm., a profil wygląda tak (nie ma tu końcowych 2 km na Valparolę):


No ale w sumie jedzie się przyjemnie, pomaga dobry rytm i nagle widzę, że Passo Falzarego już bardzo blisko. Robię kilka fotek z ręki:











Pozostaje już tylko 2 kilometry na Valparolę i można zjeżdżać do La Villi. Jako, że trochę za mało czasu wyszło pojechałem jeszcze do Corvary i chciałem trochę podjechać na Campolongo. Jednak taki był tu tłum kolarzy i samochodów przed jutrzejszym maratonem, że skręciłem w kierunku Passo Gardena. Trochę pojechałem do góry, gdzie zawróciłem i już udałem się z powrotem na kwaterę.

Luźniejszy dzień, a mimo wszystko prawie 2400 przewyższenia, no i najdłuższy podjazd w życiu zaliczony :)


Dane wyjazdu:
24.46 km 0.00 km teren
01:00 h 24.46 km/h:
Maks. pr.:58.20 km/h
Kadencja:82.0
HR max:155 ( 77%)
HR avg:129 ( 64%)
Podjazdy:520 m
Kalorie: 435 kcal

Dolomity Dzień 4 - rozjazdowo

Piątek, 28 czerwca 2013 · dodano: 28.06.2013 | Komentarze 3

Dziś planowo miał być rozjazd, ale że tu nie ma nic płaskiego to zrobiłem lajtowym tempem podjazd na Passo Campolongo. Najlepsze, że mimo to pod górę wyprzedzałem całą masę kolarzy.

Patrzyłem tylko żeby jechać dość miękko i pomimo, że nogi trochę bolą na górę zasuwało się wyśmienicie :)

Z uwagi na niedzielny Maratona dles Dolomites zjeżdża się tu cała masa ludzi, gdzieś te 10 tysięcy osób musi się pomieścić. Ja niestety nie startuję, bo mnie nie wylosowali - pech :/ W niedzielę z rana ma być na żywo transmisja w RAI3, nawet helikopter ma latać - nieźle :)

Od rana dziś była masakryczna pogoda, 5 stopni na plusie i deszcz, w górach padał śnieg, to nie są normalne warunki dla Dolomitów pod koniec czerwca - zazwyczaj panują tu upały około 30 stopni...

Na Campolongo dziś popołudniu wyglądało tak:





Dane wyjazdu:
119.53 km 0.00 km teren
05:42 h 20.97 km/h:
Maks. pr.:71.10 km/h
Kadencja:72.0
HR max:170 ( 85%)
HR avg:144 ( 72%)
Podjazdy:3753 m
Kalorie: 2613 kcal

Dolomity Dzień 3

Czwartek, 27 czerwca 2013 · dodano: 27.06.2013 | Komentarze 3

Podręcznikowo, po takich dwóch dniach jakie sobie zaserwowałem, dziś powinien być dzień luźniejszy, lżejsze i zdecydowanie krótsze kręcenie. No ale co to za życie w zgodzie z „podręcznikiem” ;) Sprawdzając prognozę pogody wyszło, że jutro ma w zasadzie cały dzień padać (w sumie to już dziś od 16:00), więc szybka weryfikacja planów i na dziś wypada kolejny konkret ;)

Ustaliłem sobie trasę na maps.google, ale w sumie chyba nie spodziewałem się aż takiego treningu...

Generalnie miało być grubo i było, ale może od początku...

Wyjeżdżam z kwatery i od razu jadę tak jak wczoraj, czyli podjazd na Passo Varparola (2193 m npm), dla przypomnienia profil:


W sumie jadę ani mocno, ani słabo. Dochodzę jednego dobrego kolarza, wyprzedzam i zostawiam go 200 metrów za sobą. Ale widzę, że zaczynamy jechać tym samym tempem i będzie chciał mnie dojść. Fajny motywator, jechał cały czas w tej samej odległości za mną, więc nie mogłem zwalniać żeby mnie nie doszedł :) Końcówkę elegancko podkręciłem i już został konkretnie.
Na szczycie ubieram w locie tylko rękawiczki (zależało mi na czasie, żeby zdążyć przed deszczem) i zjeżdżam przez Passo Falzarego szosą do Cortiny d'Ampezzo. Podjazd idzie sprawnie, niestety jak są serpentyny trafiam na autobus i trochę mija czasu zanim udaje się go wyprzedzić.
W sumie cały czas świeci słońce, więc jedzie się przyjemnie, po krótkim czasie jestem już na dole i zaczynam podjazd na Passo Giau.

Byłem tam pierwszego dnia, ale wjeżdżałem od drugiej strony. W zasadzie od każdej strony to jest ciężka góra, od początku kilka razy po kilkanaście procent, a tak trzyma cały czas równo w okolicy 10%. Ale podjeżdża mi się bardzo sprawnie i równo, wyprzedzam kilku kolarzy, jest jeszcze wcześniej więc „ruch” niewielki – i dobrze, można poczuć klimat tej góry. Generalnie profil wygląda tak:


Przed szczytem robię sobie kilka fotek „z rączki”:












[img]"/>
<img alt="" src="[/img]

Na przełęczy chwilę odpoczywam, wsuwam batonika, proszę miłego francuza o fotkę:


I już zaczynam zjazd drogą, którą podjeżdżaliśmy z Piotrem we wtorek. Strasznie techniczny zjazd, nie ma się gdzie rozpędzić, co chwilę zakręt o 180 stopni. Pod górę jedzie cała masa kolarzy, jestem w wielkim szoku jak widzę kobietę-karła, która daje radę pod górę – SZACUN !!
Zjazd był ciężki i bardzo się cieszyłem jak już znalazłem się na dole, przez te 10 km ciągle trzeba było jechać w pełnym skupieniu.

Na dole cieplutko, przejeżdżam przez Selva di Cadore i znowu dość długi zjazd. Po drodze są nieoświetlone tunele, jakaś masakra, wjeżdżam i 300 metrów widzę tylko w oddali światełko wyjazdu, natomiast w ogóle nie wiem po czym jadę, nic nie widać, a trzeba jechać. Dziwne uczucie i trochę niebezpiecznie :/
Dojeżdżam do miejscowości Caprile, skąd już zaczyna się ponad 15-kilometrowy podjazd pod Passo Fedaia (2057 m npm). Z profilu, który wklejam poniżej spodziewałem się ciężkiej końcówki, ale to co zastałem w realu to mnie trochę zszokowało ;)


Końcówka to istna rzeźnia, jest odcinek 3-kilometrowy, gdzie trzyma cały czas 13-14%, co gorsza to jest jedna wielka długa prosta droga, a nie serpentyny. Psychicznie to wykańcza, a jak dodamy czołowy wiatr to już w ogóle człowiek ma ochotę rzucić rower do rowu. No ale jakoś wymęczam ten odcinek i zaczynam jechać przez słynne serpentyny, położone są bajecznie, ale miejscami Garmin pokazuje 20%, więc w dalszym ciągu trzeba walczyć z nachyleniem. Jedyny pozytywny akcent tego podjazdu to świstak, który przebiegł mi drogę :) Tutaj też słońce grzeje niemiłosiernie, jak już jestem na szczycie czuję ogromną ulgę. Generalnie sama przełęcz jest bardzo ciekawa i rozległa, znajduje się tu wysokogórskie jezioro tak więc widokowo jest świetnie. Oczywiście nie obyłoby się bez kilku fotek:





















Tu ubieram kurtkę, rękawiczki i zaczynam zjazd. Okazuje się, że z drugiej strony podjazd nie ma żadnego porównania do tej z której jechałem, jest bardzo spokojnie, lekko nachylona szosa i fajne widoki zachęcają do podjeżdżania. Długie proste pozwalają się rozpędzić, dopiero po jakimś czasie zaczynają się klasyczne serpentyny. Tu na zjeździe wyprzedzają mnie dwaj Włosi, zjeżdżają pięknie, chciałbym tak wchodzić w zakręty jak oni :/
Po jakiś 10 km dojeżdżam do miasteczka Canazei skąd zaczyna się już długi, bo ponad 14-kilometrowy podjazd pod słynne Passo Pordoi (2242 m npm), to właśnie tędy będą zmierzać w tym roku kolarze na metę drugiego etapu naszego Tour de Pologne. Profil wygląda tak:


Jak dla mnie super podjazd, na to co miałem w nogach z miłą chęcią kręciłem na tych kilku procentach, można elegancko złapać rytm i tak sobie trzymać przez te 13 km, kolejna fajna sprawa to wyśmienity wręcz asfalt. Ciekawe jak się będą tutaj wspinać zawodowcy, mam nadzieję że Kwiatek pokażę na co go stać :)
Po jakimś czasie dojeżdżam wreszcie na szczyt, który jest bardzo rozległy i już tu „pachnie” naszym narodowym Tourem :) Oczywiście obowiązkowo muszą być fotki, w tym jedna przy pomniku Fausto Coppiego:











Tu już widzę, że w oddali majaczą się deszczowe chmury, więc jak najszybciej zaczynam zjazd. Dobrze, że się ubrałem bo jest bardzo zimno. Po drodze już zaczyna kropić, więc boję się, że zaraz lunie deszcz i będzie masakra. Zjazd bardzo techniczny, cała masa serpentyn po 180 stopni i duży ruch motorów i samochodów, o kolarzach nie wspominam :)
Trochę mnie znowu blokuje autobus ale w końcu udaje się go wyprzedzić i dość szybko dojeżdżam do centrum Arabby. Tutaj już szybko kieruję się na Passo Campalongo i zaczynam 4-kilometrowy podjazd, profil jest spoko:


Pokonuję go szybko i sprawnie i od razu zaczynam zjazd. Do swojej kwatery jest już praktycznie cały czas w dół, zaczyna popadywać ale na szczęście udaje się zdążyć przed konkretnym deszczem. Dolomity całe w chmurach, więc jest tam nieciekawie, przy obecnych temperaturach, nocą na przełęczach pewnie spadnie śnieg :/
Piękny dzień, 5 przełęczy, w tym 4 dwutysięczniki i w tym dwa uchodzące za bardzo trudne.

No nic, dzisiejszym dniem kończę cudowny tryptyk, w życiu bym nie powiedział, że 3 dni z rzędu będę w stanie tak kręcić. Jutro ma padać, więc idealnie wypadnie rege-day :)

Podsumowując ostatnie 3 dni:
dystans: 350 km
czas: 16 h w siodełku !!
przewyższenie: 10500 metrów !!!
Jest git, a nawet lepiej.


Dane wyjazdu:
113.40 km 0.00 km teren
05:18 h 21.40 km/h:
Maks. pr.:73.30 km/h
Kadencja:73.0
HR max:175 ( 87%)
HR avg:145 ( 72%)
Podjazdy:3503 m
Kalorie: 2480 kcal

Dolomity Dzień 2

Środa, 26 czerwca 2013 · dodano: 26.06.2013 | Komentarze 2

Dziś z rana znowu piękna pogoda, ale prognoza zapowiadała nawet deszcze. No nic, trzeba było to w pełni wykorzystać, że nie pada i tak też się stało, ale od początku.

Na google sobie obczaiłem taką trasę, żeby poczuć się jak kolarze w tym roku na Giro Italia, a dokładniej moim głównym celem był ten finałowy podjazd:


Na mapie cała ta trasa wyglądała zdecydowanie łatwiej niż w realu, ale do rzeczy.

Ruszam jakoś o 10:30 z kwatery i w zasadzie od razu zaczynam podjazd pod Passo Valparola (2193 m nmp), profil wygląda tak:

Oj potrzebowałem trochę czasu żeby rozkręcić po wczoraj nogi i złapać dobry rytm, ale jak się to udało to kręciłem aż miło, wyprzedzałem tylko kolarzy i nikt nawet nie próbował siadać na koło. Żeby była jasność ja nie szalałem i wszystko szło elegancko pod progiem, tutaj trzeba nogi oszczędzać, bo jak odetnie to można sobie do rowu usiąść, na płaskim jeszcze jakoś można dojechać do domu, ale tutaj to mission impossible.
No i przyznam, że te 13,5 km poszło w sumie dość gładko i bardzo szybko zleciało, dłużyło się tylko na początku.
Kilka fotek z przełęczy:





Do góry zimno jak diabli, szybko się ubieram, czyli kurtka oraz długie rękawiczki i rozpoczynam dłuuuugi zjazd aż do Cortina d'Ampezzo. Długo się jedzie, pomimo ciepłego ubioru jest mi dość zimno, po drodze mijam odbicie na Passo Giau, gdzie wczoraj zjeżdżaliśmy i lecę jeszcze następne 6 km w dół. Zatrzymuję się przed samą Cortiną d'Ampezzo skuszony widokami i robię kilka fotek, trzeba przyznać, że miasteczko jest przepięknie położone:








Teraz zjeżdżam już do samej Cortiny, jest tu naprawdę pięknie, przejeżdżam przez miasteczko i w zasadzie od razu zaczynam podjazd na Passo Tre Croci (1809 m npm), profil wygląda tak:


Bardzo fajny podjazd, od samej Cortiny jest sztywno, nawet pod kilkanaście procent, potem jednak elegancko puszcza. Nad górami już widać ciemne chmury, co nie nastraja optymistycznie ale oczywiście jadę dalej. Dobra kadencja, podjazd schowany w lesie i nogi kręcą bardzo ładnie. Ani się obróciłem, a już byłem do góry i pstryknąłem kilka fotek (widokowo to tu za bardzo niestety nie było):





Stąd już kieruję się na Jezioro Misurina, gdzie zaczyna się główny punkt dzisiejszego programu, czyli podjazd na Tre Cime Lavaredo (2340 m npm), gdzie w tym roku usytuowana była meta najcięższego etapu Giro Italia. Myślę, że jeśli chodzi o trudność, to najlepiej oddaje to profil:


Nad samo jezioro z Passo Tre Croci jest zjazd i trochę płaskiego, mijam piękne jeziorko i już zaczynam podjazd. Na początku jest trudny odcinek długości mniej więcej 1 kilometra ze średnim nachyleniem ponad 11%, ciągnie się to długo i nie mogę sobie wyobrazić jak w takim razie będzie wyglądać rzeźnicka końcówka ;)
No ale to jakoś wyjeżdżam na 34/27, teraz jest trochę płaskiego przy kolejnym jeziorku, nawet krótki zjazd no i zaczyna się... MASAKRA, można powiedzieć że to nasza Przełęcz Karkonoska, 4 kilometry ze średnim nachyleniem 12-15%, trzeba dodać że to wartość uśredniona, Garmin chwilami pokazywał 20%. Podjazd to prawdziwy kiler, no jedzie człowiek i się masakruje. To co mi bardzo pomaga to mijanie kolejnych kolarzy i jak mijałem jednego w oddali majaczyła się sylwetka kolejnego, czyli zasada małych celów - dojść następnego i tak w kółko. W sumie jak patrzyłęm na innych to mi podjazd szedł świetnie, jeden koleś prawie spadał z roweru – sam nie wiem jak on się na nim utrzymał, bo prędkość miał chyba ze 3 km/h :D Ja prawie cały czas jadę w stójce, tam gdzie się trochę wypłaszcza (czyli jest np. 10-11%) rozkręcam w siodełku ale ciężko o jakiś sprawny rytm.
W sumie chyba każdy kto chce poczuć co to prawdziwy podjazd powinien to podjechać. Jak już widać końcówkę to nagle wyłania się kolejna sztajfa ze swoimi 20%, no ale jak już blisko do szczytu to też jedzie się inaczej i w końcu wjeżdżam. Nie zatrzymuję się przy schronisku tylko jadę tam, j gdzie kończy się asfalt – a co ? :) Tutaj standardowo kilka fotek, a było co fotografować !!














Nie ma co długo stać na szczycie, bo chmury wyglądają co najmniej nieciekawie i jest naprawdę zimno. Zaczynam zjazd, jest niezły hardcore, wystarczy puścić klamki i zaraz na liczniku 70 km/h, co przy tych wszystkich serpentynach dobre nie jest. Jadę ostrożnie, gdzie się da popuszczam wodze fantazji, asfalt jest idealny i oponka cudownie nosi. Jak jestem już prawie na dole zaczyna padać – dobrze, że nie wcześniej. Zatrzymuję się na chwilę przy Jeziorze Misurina, rozbieram kurtkę, jem sezamki i batona, robię kilka fotek na pamiątkę i lecę dalej, bo nie ma co moknąć.




Teraz jeszcze krótki podjazd na Tre Croci, na szczęście przestaje padać i po chwili jestem na szczycie. Stąd zjazd do Cortiny który idzie bardzo sprawnie. Tutaj też jest idealny asfalt i dobrze wyprofilowane zakręty, można zjechać szybko i bezpiecznie.

Z Cortiny przede mną trochę masakra, bo nogi zmęczone, a trzeba pokonać 17-kilometrowy podjazd aż na Passo Varparola. Oj dłużyło się to strasznie, nigdy w życiu nie jechałem tyle kilometrów pod górę, jechałem oczywiście na miękkim przełożeniu. Najgorsze były ostatnie kilometry jak już wjeżdżałem na ponad 1900 metrów, zaczęło bardzo mocno wiać w twarz, w dodatku wiatr był bardzo zimny. To były bardzo ciężkie kilometry, jak już wjechałem miałem wielkiego banana na twarzy, ale końcówkę chwilami jechałem z prędkością 9 km/h...

Z przełęczy już został tylko zjazd do La Villa, gdzie mieszkam. Coraz lepiej idą mi zjazdy i tu się ładnie odblokowałem psychicznie, zakręty coraz szybciej (ale spoko – wszystko bezpiecznie i na swoim pasie ;), nawet autobus wyprzedzałem na prostej. Zmarzłem, bo nie założyłem kurtki ale dość szybko znalazłem się w hotelu i zostało mi się już tylko regenerować – zbawienna była kąpiel z gorącej wodzie :)

Co tu dużo gadać, kolejny zajebisty etap mi wyszedł, chociaż aż takiego przewyższenia nie planowałem. Wjechałem na bardzo trudną górę znaną z tegorocznego Giro Italia, gdzie mogłem rozkoszować się cudownymi widokami. Nic tylko się cieszyć :)
Ciekawe jak jutro będzie z nogami.
Na dziś to tyle :)


Dane wyjazdu:
113.22 km 0.00 km teren
04:54 h 23.11 km/h:
Maks. pr.:69.50 km/h
Kadencja:78.0
HR max:178 ( 89%)
HR avg:151 ( 75%)
Podjazdy:3124 m
Kalorie: 2530 kcal

Dolomity Dzień 1

Wtorek, 25 czerwca 2013 · dodano: 25.06.2013 | Komentarze 12

Po bardzo zawiłej historii w końcu, ostatecznie pojechaliśmy z Piotrem w Dolomity. Jedyne co nam wypadło z planu to 3-dniowy pobyt w Alpach i start w Gran Fondo Giordana – mówi się trudno.
No i mówiąc krótko spełnia się jedno z moich kolarskich marzeń, mogę sobie wjeżdżać na przełęcze które znam tylko z Giro Italia.
Jaka tu panuje atmosfera, ile tu jest kolarzy, jakie tu są asfalty – masakra :)
Nawet wystarczy wejść do sklepu rowerowego i już widać, że zaopatrzenie dalekie jest od naszej polskiej rzeczywistości...

No ale przejdźmy do meritum, nie wiem jak ogarnę ten wpis, bo zdjęć mam tyle, że aż się dziwię że telefon się nie zbuntował ;) Od razu mówię, że przełęcze jechałem spokojnie, wszystko pod progiem, na tym zgrupowaniu chodzi o przejechanie dużej ilości kilometrów pod górę w dobrym rytmie – bezcenna okazuje się tu korba kompaktowa.

Dzisiaj postanowiliśmy wykorzystać dobrą pogodę (ma się popsuć, a było słonecznie tyle że zimno) i od razu z grubej rury zaliczyć Passo Giau. Ubraliśmy się raczej ciepło, w słońcu lekko nie było, ale na zjazdach można było dojść do wniosku, że to jedyna słuszna droga :)
Rano z okna ujrzałem taki widoczek:


Na dzień dobry podjazd na Passo Campolongo, wchodzę w swój rytm i tak sobie trzymam do szczytu, jedzie się super, widoki rewelacja, asfalt miód malina. Co chwilę wyprzedzam jakiegoś kolarza (mnie nikt dziś na całej trasie nie wyprzedził ;)
Jak widać na profilu idealny podjazd na rozgrzewkę:


Nawet nie zauważam kiedy mijam przełęcz i zaczyna się zjazd, więc staję już za przełęczą, robię kilka fotek i czekam na Piotra:




Po zjeździe mamy przepiękną drogę położoną na zboczu doliny, gdzie w oddali majaczy się najwyższy szczyt Dolomitów – Marmolada (3342 mnpm). Świeci słońce, widoki powalają i tak sobie kręcimy. Przed nami taka dość sztywna hopa na parę kilometrów, krótki zjazd i już zaczyna się meritum dzisiejszej jazdy, czyli podjazd na Passo Giau:


Oj nie jest to łatwy kawałek chleba, trzyma cały czas kilka procent, są długie sekcje, gdzie jest 10%, widokowo robi się ciekawie pod koniec. Jak jest tak 7 kilometrów do mety zaczyna mnie strasznie zatykać – organizm pokazuje, że nie jest przyzwyczajony do wysiłku na takich wysokościach (wszystko się zgadza, ostatnio po Tatrach Wysokich chodziłem dawno temu), ale jakoś kręcę trzymając w miarę dobry rytm. Mija kilometr i wszystko puszcza, już mnie nie zatyka, a połykanie kolejnych kolarzy daje kopa motywacyjnego. Ostatnie serpentyny i jestem na szczycie – mój pierwszy dwutysięcznik na rowerze – bajka. Jakie tu są widoki i atmosfera – nie da się tego opisać, po prostu popatrzcie na zdjęcia i od razu przepraszam, że jest ich aż tyle ;)
















Tak właśnie było na Passo Giau, czyli na wysokości 2236 m npm – po prostu cudownie :)
Zjeżdżamy na drugą stronę, czyli do miasta Cortina d'Ampezzo. Jest zimno i moja kurtka wraz buffem i długimi rękawiczkami są na wagę złota – było sporo kolarzy ubranych na krótko, nie wiem czy to z głupoty czy tylko z niewiedzy, ale życzę wszystkiego dobrego ich stawom. Zjazd bardzo techniczny i niebezpieczny, ja nie szaleję, bo w sumie po co :)
Z Cortiny zaczynamy od razu podjazd pod Passa Falzarego (trzeba dodać, że teren jest tu taki, że nie trzeba zamulać po płaskim, po prostu cały czas jedziemy góra-dół i to jest świetne).
Podjazd jest bardzo przyjemny i dość łatwy, jedyna trudność to przejechane kilometry w nogach, tak wygląda profil:


Na szczycie w sumie nic specjalnego, jest rondo z nazwą, dookoła oczywiście piękne góry, ale nie ma tego czegoś co było na Giau, jest też sporo ludzi, wysokość podobna, bo 2117 m npm, a trzeba dodać, że jechaliśmy jeszcze jakieś 2 kilometry ponad samą przełęcz, tylko jak się tamto miejsce nazywa to już nie wiem – w każdym bądź razie ten odcinek był dość sztywny i pod wiatr.
Na Passo Falzarego i trochę wyżej również kilka pamiątkowych zdjęć:











Z tej przełęczy już zjeżdżamy do La Villi, gdzie mieszkamy. Długi zjazd ale bardzo fajny, grzeje słońce, asfalt jest OK, ruch niewielki, śmiga się pięknie. Nawet chwilami można poszaleć, wchodzenie w zakręty idzie mi coraz lepiej.
Już w naszym miasteczku Piotr skręca na kwaterę, a ja stwierdzam, że jeszcze coś dokręcę i jadę znowu w kierunku Campolongo. W sumie to nie miałem pomysłu, gdzie jechać, planowałem jakieś 10 km po płaskim na rozkrętkę. No ale wyszło inaczej...
Zobaczyłem tablicę „w prawo Passo Gardena”, przełęcz znana z nazwy, mówię sobie pojadę chociaż trochę. Z dołu wyglądało, że będzie krótko. Ale okazało się, że było dłuuugo i że to kolejna przełęcz na ponad dwóch tysiącach. No ale jak tak sobie jechałem i jechałem pod górę to żal było zawracać i suma sumarum wjechałem na szczyt :) Morda mi się uśmiechała jak zobaczyłem, że wjechałem na wysokość 2121 m mnp
Profil tego podjazdu wygląda tak:

I klasycznie kilka fotek:







Z przełęczy już zjazd tą samą, dość trudną technicznie drogą i nareszcie powrót na kwaterę.
Oj wyszedł piękny trening, ilość metrów w pionie i godzin w siodełku zadowala mnie całkowicie. Bardzo mi się tu podoba, normalnie raj dla kolarzy.

Po podjeździe na Giau niestety padła mi bateria w Powertapie, co gorsza te które wziąłem na ewentualny zapas do Włoch okazały się zużyte. Jak nie dostanę tu gdzieś baterii będzie lipa straszna, że też takie rzeczy muszą dziać się akurat na wyjazdach...

No ale podsumowując jestem mega zadowolony, takie dni jak ten dają mi pozytywnego kopa.