Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Virenque z miasteczka Zielona Góra. Mam przejechane 87014.77 kilometrów w tym 1170.98 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 30.13 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Trzymaj Koło Fajny Weekend :) Warto odwiedzić:
Blog Garenge
Jimmy
Virtualtrener Mój idol: Richard Virenque

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Virenque.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:6683.30 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:207:36
Średnia prędkość:32.19 km/h
Maksymalna prędkość:86.00 km/h
Suma podjazdów:100339 m
Maks. tętno maksymalne:197 (98 %)
Maks. tętno średnie:185 (92 %)
Suma kalorii:135164 kcal
Liczba aktywności:85
Średnio na aktywność:78.63 km i 2h 26m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
75.00 km 0.00 km teren
01:53 h 39.82 km/h:
Maks. pr.:58.40 km/h
Kadencja:
HR max:191 ( 95%)
HR avg:165 ( 82%)
Podjazdy:243 m
Kalorie: 1207 kcal

Wyścig w Lesznie 2013

Niedziela, 26 maja 2013 · dodano: 26.05.2013 | Komentarze 6

Wczorajszy wyścig w Suchym Lesie odpuściłem z uwagi na pogodę, szkoda wielka, ale w tych warunkach nie miało to większego sensu... Co roku mi coś wypada, może wreszcie wystartuję w 2014 :)

Dziś pobudka o 5:00, szybkie śniadanie, przyjeżdża Maks i jedziemy moim autem do Leszna. Jest bardzo zimno i wieje bardzo mocny wiatr - będzie ciężko. Z powodu wiatru zabieram karbonowy stożek tylko na tył, z przodu zakładam treningowe koło - i to była świetna decyzja :)

W Lesznie jesteśmy tak, że idealnie starczy czasu na wizytę w Biurze, WC, przebranie się i chwilowe pokręcenie. Miałem zapewniony pierwszy sektor więc nie musiałem się bać o pozycję startową. O 8:45 pojawiam się na starcie, sektor już pełen i mimo wszystko wybitnej pozycji startowej nie mam, już na dzień dobry będzie strata do "liderów". Ale to mnie nie martwi, bo start miał być czysto treningowy i bardziej dla zabawy niż wyniku.

3,2,1... ruszamy :)
Od razu mocne tempo czego można się było spodziewać, zero zaskoczenia, nie mam problemu z trzymaniem tempa i przechodzeniem tych co jakieś tam problemy mają. Do samego czuba grupy jednak nie ma szans się przebić, jest dość nerwowo. Gdzieś na 10 kilometrze w środku peletonu kraksa, widać iskry na asfalcie - ostro. Oczywiście jestem zmuszony się zatrzymać, pierwsza grupa odjeżdża. Po minięciu poszkodowanych zaczynamy gonić czołówkę, idzie coś niemrawo - widać ich ale cały czas w tej samej odległości. Wychodzę na zmianę, trzymam przez jakieś 600 metrów powyżej 50 km/h, co ostatecznie prowadzi do dojazdu do pierwszej grupy - wreszcie można trochę odsapnąć.

Jazda w grupie jest beznadziejna, niestety cała masa "trzepaków" nie umiejących jeździć w grupie, co chwilę hamowanie, niektórzy robią rybki, przepychanki - jest naprawdę niebezpiecznie :/

Po drodze zaczęło też padać, na szczęście dość szybko się wypogodziło. Były też kolejne kraksy, w sumie w głównej grupie widziałem trzy kraksy, a dźwięk karbonu szlifującego o asfalt utwierdził mnie w przekonaniu, że jadę tylko jedno kółko. Po prostu się bałem i nie chciałem ryzykować zakończenia sezonu w maju...

Na rozjeździe więc pojechałem prosto, w grupie około 30-40 osób i to właśnie z nas miał się wyłonić zwycięzca tego dystansu.
Zaczęła się jeszcze większa nerwówka, ataki, zaciągi i zwalnianie poniżej 30 km/h. Na lekkiej hopce próbuję ucieczki, ale zyskuję 400 metrów i widzę że nie dam rady - zbyt silny wiatr, odpuszczam.

Przed ostatnim zakrętem mam dobrą pozycję, niestety zamykają mnie przy krawężniku i na ostatnią długą prostą wjeżdżam prawie na samym końcu :/ Oczywiście nie ma szans mijać kogokolwiek, czekam na ostatnie metry. Coś się zaczyna dziać, grupa się rozrzedza, lecę bokiem i zaczynam zyskiwać. No i powtórka z zeszłego roku, przede mną straszna kraksa, zwalniam prawie do zera - tracę szansę na dobre miejsce. Po drodze do mety jeszcze jedna kraksa - masakra.
Wjeżdżam na 21 miejscu OPEN, w sumie spoko, to był tylko trening.

Oficjalnie:
OPEN: 21
M2 Szosa: 11

Ogólnie dobry trening, cały czas obstawiałem tyły grupy co wiązało się z ciągłymi interwałami i zaciągami.

Ale za rok zastanowię się dwa razy czy w ogóle przyjechać, jest po prostu zbyt niebezpiecznie, a i tak sprinterem nie jestem... Jednak co góry to góry :D

I nawet foto jakieś w sieci znalazłem :)




Kategoria 70-90, Zawody


Dane wyjazdu:
63.70 km 0.00 km teren
02:15 h 28.31 km/h:
Maks. pr.:76.10 km/h
Kadencja:81.0
HR max:186 ( 93%)
HR avg:172 ( 86%)
Podjazdy:1534 m
Kalorie: 1609 kcal

Puchar Równicy w Ustroniu 2013

Sobota, 18 maja 2013 · dodano: 20.05.2013 | Komentarze 4

Nie ukrywam, że szykowałem się na ten start, typowo górskie ściganie, trasa dość krótka, za to przewyższenie bardzo konkretne jak na dystans.
Celowałem w top15 OPEN i pierwszą szóstkę w kategorii, no ale chyba byłem podchmielony, bo wycelowałem „trochę” za bardzo w bok ;)
Ale od początku...

Pojechaliśmy razem z Krisem i Bartkiem w piątek do Ustronia, wprowadzenie zrobione, pyszna obiadokolacja zaliczona, numerki odebrane, pozostało pójść spać.
Noc była dobra, 8h ciągłego snu, konkretne śniadanko, krótka rozgrzewka i już ustawiamy się na starcie. Spotykam kilka osób ode mnie z Teamu, wychodzi pełne słońce, robi się bardzo ciepło, wieje tylko silny wiatr.
Ustawiam się gdzieś w trzecim, czwartym rzędzie więc super, niestety z czasem pojawiali się zawodnicy którzy poustawiali się z przodu i gdzieś po bokach, więc jak ruszyliśmy to tak jakbym ruszał z rzędu dziesiątego. Już na dzień dobry duża strata, w dodatku przede mną był jakiś dziadek, który miał problem, żeby się wpiąć. Efekt był taki, że jak już ruszyłem to samochód Wieśka na przodzie widziałem daleko na horyzoncie :/
Początek wąski, po ścieżce rowerowej, nie dało się zbytnio powyprzedzać, potem wąski podjazd i dopiero jak wyjechaliśmy na główną drogę na Równicę zaczynam swoją pogoń. Do szeroko pojętej czołówki mam już niestety dużą stratę, bo nie widzę czoła grupy. Zarzucam mocne tempo i mijam kolejnych zawodników, zjeżdżam na kilometrowy odcinek zjazdu po bruku – tragedia, telepie mi rowerem na wszystkie strony, wszystko lata jak szalone, na szczęście mam dobre koszyki i nie gubię bidonu, co zdarzyło się wielu innym. Ale nie odpuszczam jakoś bardzo i po chwili zaczynam już podjazd na Równicę od Jaszowca. Od tego momentu jadę swoje, cały czas według mocy okolice progu, raz wyżej, raz niżej, noga podaje bardzo ładnie i mijam kolejnych zawodników, w zasadzie nikt nie jest w stanie chwycić koła. Mnie wyprzedza tylko ktoś z Miodu Kozackiego, jedziemy trochę razem ale odpuszczam, bo trzeba trzymać rezerwy.
Gdzieś tak na 2 kilometry przed szczytem mam problemy – boli mnie kolka, muszę trochę zwolnić ale da się jechać. Wjeżdżam na Równicę na całkiem dobrym miejscu, czołówka z Adrianem Brzózką i Sławomirem Kohutem jest już poza zasięgiem, ale kolejne grupki nie są daleko. Zaczynamy zjazd, jechałem naprawdę dobrze jak na swoje umiejętności, a mimo to minęło mnie jakiś 15 zawodników, ja nie będę ryzykował zdrowia – to nie ma sensu, w domu czeka żona i synek :D
W sumie już na samym dole jak widziałem przede mną sporo mocnych zawodników i już myślałem o jeździe z nimi na rundach, spada mi łańcuch – tragedia, w dodatku zaklinował się między korbą, a przerzutką. Zatrzymuję się i tracę trochę czasu na mocowanie się ze sprzętem, wyprzedza mnie kolejnych 10 osób. Mija mnie też Bartek, udaje się wrzucić w końcu łańcuch na zębatkę, rozkręcam twarde przełożenie i na podjeździe z bruku gonię Bartka i kilka osób. Na szczyt wjeżdżamy razem i zjeżdżamy do Ustronia.

Tu formuje się z nas grupka 5 osób, w której pracujemy na rundach. Niestety pod górę tempo jest za słabe, bez problemu odjeżdżam, ale że samotna jazda nie była tu wskazana to na zjazdach odpuszczałem i znowu jechaliśmy w piątkę. Na trzeciej rundzie już wjeżdżam ich tempem, dwóch zawodników na zjazdach zawsze próbuje odjechać, raz im się nawet udało, ale po zmianach z Bartkiem i zawodnikiem Bikeholików dojeżdżamy. No i tak minęło te pięć rund, było szybko i technicznie, nie było w zasadzie za bardzo gdzie odpocząć.

Zaczynamy finałowy podjazd na Równicę, w zasadzie od początku odjeżdżamy z Bartkiem, zabiera się jeszcze jeden z grupki, zjazd po kostce jedziemy wspólnie, na podjeździe czuję, że coś mnie lekko zaczyna kłuć w dwugłowym – zdecydowanie za mało piłem :/
Po wjechaniu na najsztywniejszy odcinek łapie mnie lekki skurcz, muszę trochę odpuścić i przekręcam go w korbach, Bartek odjeżdża na kilkanaście metrów. Jak już skurcz puścił jadę z powrotem swoim tempem ale Bartka nie mogę dojść, jedziemy w identycznym tempie, mógłbym podkręcić, ale bałem się o mięśnie, a po co mi taka walka, z tyłu nikt mnie nie gonił. Po drodze mijam jeszcze parę osób i wjeżdżam na metę 15 sekund za Bartkiem.

Wynik słaby, ale strata do najlepszych tragiczna nie jest, trzeba poprawić zjazdy i mieć więcej szczęścia z łańcuchem, pod górę było OK, dałem też ciała z ustawieniem w sektorze.

Na plus:
 super wyścig na zamkniętej rundzie, takie górskie kryterium
 bardzo mocna obsada
 patrząc na pomiar mocy wyszedł świetny trening
 dużo zdjęć

Na minus:
 ustawienie się w sektorze
 technika szybkiego zjazdu
 za małe nawodnienie podczas wyścigu

Jak się te minusy wyeliminuje, powinno być dobrze na następnym wyścigu z cyklu Road Maraton. Cieszy to, że na tych imprezach pojawia się naprawdę cała śmietanka amatorskiej szosy w Polsce, do supermaratonów nie ma w ogóle porównania. Jak się ścigać, to z lepszymi :)

Oficjalne wyniki:
czas wg organizatora: 2:18:33
kat A: 14
OPEN: 36

No i dopiero dzień po wyścigu, a ja już znalazłem w sieci pokaźną galerię ze swoimi fotkami :)












Kategoria 0 - 70, Góry, Zawody


Dane wyjazdu:
134.00 km 0.00 km teren
04:26 h 30.23 km/h:
Maks. pr.:62.30 km/h
Kadencja:83.0
HR max:182 ( 91%)
HR avg:152 ( 76%)
Podjazdy:2355 m
Kalorie: 2285 kcal

Klasyk Radkowski MEGA 2013

Sobota, 11 maja 2013 · dodano: 11.05.2013 | Komentarze 11

Wczoraj popołudniu zaczęło padać i tak padało w zasadzie całą noc i ranek. Jak zobaczyłem po przebudzeniu co się dzieje za oknem to chciało mi się tylko płakać. Ale, że kolarstwo to nie sport dla mięczaków, ubraliśmy się z Piotrem i ruszyliśmy na start.
Już na rozgrzewce się przemoczyłem, tyłek mokry ale nie ma co się łamać.
Chwilę pokręciliśmy się w okolicy startu i już wołali naszą grupę na start. Z założenia grupka całkiem fajna: Robert Rasała i Artur Gacek z Whirpoola, dwóch dobrych zawodników z Eska Team.

3,2,1 … start
Ruszyłem od razu z kopyta, reszta troszkę zaspała ale po chwili już dawaliśmy mocne zmiany z Robertem i Arturem oraz zawodnikami z Eska. I tak bardzo szybko minęła trasa do Wambierzyc, gdzie zaczynał się pierwszy podjazd. Tutaj mocno podkręciłem tempo, szybko urwałem się grupce, dogoniłem kilka maruderów z przodu, ale jak spojrzałem na wskazania mocy to zapaliła mi się lampka – Mikołaj spokojniej, więc odpuściłem i po chwili znowu jechaliśmy w grupce.

Prawdziwa selekcja zaczęła się pod Batorówek, od początku wyszedłem na czoło i dyktowałem warunki, które wytrzymał tylko Artur, zaczęliśmy niebezpieczny zjazd po dziurach. Ja miałem bardzo zużyte klocki więc zjeżdżałem dziś bardzo ostrożnie i wolno. Artur mi odjechał, dojechali koledzy z Eska i po płaskim znowu jechaliśmy w czwórkę – aczkolwiek po zjeździe musiałem się trochę pozaginać żeby ich dojść.

Następnie bez większych przygód aż do Kudowy Zdrój, tutaj zaczyna się kolejny długi podjazd, czyli 10 km pod Karłów. Jadę dość mocno ale z rezerwą patrząc na moc żeby nie przekroczyć progu, za mną jedzie Artur i tak dojeżdżamy do szczytu. Zaczyna się zjazd, ja jak zwykle ostrożnie, Artur śmiga w dół aż miło, na najtrudniejszej serpentynie widzę że stoi na poboczu i grzebie przy kole... Czyżby gleba ? Nie wiem ale coś go musiało przystopować i potem już mnie na trasie nie doszedł.

Jak już samotnie zjechałem do Radkowa doszła mnie dwójka z Eska Team.
Mijamy zjazd na metę, lekka pokusa zjazdu na MINI, ale w regulaminie kara 15 minut za zmianę dystansu działa niezwykle mobilizująco i zaczynam kolejne kółko. Jedziemy w trójkę, starszy kolega zostaje na podjazdach, dojeżdża na zjazdach i tak mijają kolejne kilometry trasy. Nogi już czują przejechany dystans, nie mogę tak pocisnąć jak na pierwszej rundzie ale nie jadę też jakoś leciutko.

O dziwo na zjazdach się utrzymuję, klocków już prawie nie mam. Dobrze, że znam trasę i wiem kiedy będą zakręty, bo hamowanie musiałem zaczynać dużo wcześniej żeby nie wylecieć na drzewa – coś strasznego :/

W trójkę dojechaliśmy do Kudowy i zaczynamy drugi podjazd pod Karłów. Jadę swoim tempem, młodszy zawodnik z Eska trzyma się koła, ale dość szybko odpuszcza i samotnie pokonuję kolejne kilometry w górę. Nie ma już niestety takiej siły jak za pierwszym razem i chwilami jadę tylko na 200 wat, więcej też korzystam ze stójki. Mięśnie już trochę zajechane i boję się o kurcze, nie ma co szarżować.
Po drodze mijam zawodników z GIGA, a nawet już z MINI. Mijam też Zdzisława Kalinowskiego, który życzy mi powodzenia, odpowiadam tym samym i jadę do przodu.

W końcu upragniona tablica z napisem „Karłów” i już zjeżdżam do Radkowa. Znowu muszę dużo wcześniej hamować ale jadę dość sprawnie. Samotny zjazd, dokręcenie tempa przed samym Radkowem, skręt na metę i wreszcie upragniony koniec.

Cały maraton w fatalnych warunkach, przestawało padać i potem znowu zaczynało, cała trasa mokra, dziury pozalewane wodą. Temperatura to jedyne 10 stopni (w górach oczywiście zimniej), rower dostał bardzo w kość, wszędzie piasek, trzeba będzie zaserwować gruntowne mycie i smarowanie.

No ale najważniejsze to wynik:
2 miejsce kategoria M2
3 miejsce OPEN
No i morda się cieszy :D

A pierwsze kółko pojechałem szybciej niż zwycięzca na MINI...
Fajne rozpoczęcie sezonu i niech już tak zostanie.

Tak wyglądałem po maratonie:


I niewyraźna fotka z data-sport:


Nie jestem przesądny, ale dostałem numer startowy 101, czyli taki sam jak na Czasówce Sudeckiej, no i znowu drugie miejsce :)

Kategoria 130-140, Góry, Zawody


Dane wyjazdu:
7.30 km 0.00 km teren
00:20 h 21.90 km/h:
Maks. pr.:38.40 km/h
Kadencja:74.0
HR max:185 ( 92%)
HR avg:179 ( 89%)
Podjazdy:428 m
Kalorie: 266 kcal

Czasówka Sudecka 2013

Sobota, 27 kwietnia 2013 · dodano: 27.04.2013 | Komentarze 13

No to sezon startowy rozpoczęty… nareszcie, bo już nóżka wołała o ściganie ;)

Do wyboru miałem albo Trzebnicę albo Czasówkę Sudecką, ale jako że przestało mnie kręcić startowanie w losowych grupach (ewentualnie mogę jeszcze w górach) to wybrałem to w czym jestem dobry, czyli walka a czasem na trudnym podjeździe przez Przesiekę.
Tak więc sezon zacząłem z grubej rury, bo przecież imprezą z kalendarza PZKol.

Niestety cała impreza rozpoczęła się późno i dość długo trwała, o tyle był to problem, bo rano pogoda była jeszcze OK, a popołudniu przyszło kompletne załamanie.
Pojechałem autem do biura o 13:00, zapisałem się w kategorii Niezrzeszeni Open (za rok już będzie masters M30), okazała się to jedna z najliczniejszych kategorii.
Podział numerków (dostałem 101) i godzina startu ustalona na 15:41 – masakrycznie późno :/

Wróciłem do domu, posiedziałem, pooglądałem TV, uszykowałem się i wyjechałem. Niestety już padał deszcz, no ale nie ma lekko, to nie jest sport dla cieniasów ;)
Od razu napiszę, że deszcz towarzyszył mi całą rozgrzewkę, całą czasówkę i powrót.

Jeśli chodzi o sprzęt założyłem z przodu karbonowy stożek, na tył dałem ciężkie koło z Powertapem (zależało mi na wynikach wykręconej mocy aby na tej postawie zaktualizować swój próg i strefy). Lżejsze koło dałoby mi może kilka sekund, a tak mam istotne dane.

Rozgrzałem się konkretnie i stanąłem na starcie… 3,2,1 START, wszystko byłoby pięknie gdybym znowu nie miał problemów z wpięciem się w pedały, nie udało się od razu, zestresowałem się i nie mogłem się wpiąć, liczę że straciłem jakieś 20 sekund :/ Jakby nie mogli zrobić czegoś czego chociaż można by się było trzymać na starcie…
Jak już się wpiąłem, mocno rozkręciłem pedały i od razu bardzo konkretne tempo, przez pierwsze dwa kilometry, gdzie było pod górę ale nachylenie w miarę spoko, jechałem na blacie. Czułem, że powinno być dobrze :D

Bardzo szybko doszedłem zawodnika z numerem 99, potem kolejnego z nr 100 (próbował złapać koło więc dokręciłem i nie dał rady ;) Jechało mi się bardzo dobrze i nie wiem czy nie mogłem jechać jeszcze mocniej, ale bałem się końcówki, gdzie jak zabraknie sił to będzie po wyścigu…
Po drodze wyminąłem jeszcze dwóch zawodników, startowaliśmy co minutę więc zysk nad nimi był konkretny ? Liczyłem, że ogólnie może dojdę jednego, doszedłem czterech – wiedziałem że powinno być dobrze.

Wjechałem na ostatni kilometr, tutaj był już hardcore, końcówka to prawie 20%, więc jest co kręcić. Wpadam na metę, sprawdzam Garmina, jest dobrze. Rok temu był czas 21:38, teraz mam 20:08 (trzeba kilka sekund doliczyć, bo Garmina włączyłem chwilę po starcie – trzeba poczekać na oficjalny czas od organizatora).

Jednak na górze wiem, że pierwszy nie będę – zawodnik za mną (z Weltour Dębica) dowalił mi jakieś 20-30 sekund (czyżby czas stracony podczas wpinania w pedały ? nie ma co gdybać).

Teraz zjazd na dół – zdecydowanie najgorszy punkt programu, bo chyba nie wspomniałem że generalnie było jakieś 7 stopni ciepła, zjazd był koszmarny, zimno, mokro i brudno. Ja i rower cały uwalony, jutro będzie generalne czyszczenie.
Szybki obiad, prysznic i jadę na ogłoszenie wyników. Okazuje się, że jestem drugi w kategorii, no i super – tak to można rozpoczynać sezon :D Zdjęcia na pudle, drobne nagrody rzeczowe i czasówkę zaliczamy do udanych.

Planowałem zrobić średnią 300 wat, wyszło ostatecznie 295 i tak czuję, że mogłem jednak dokręcić do tych 300, bo takiego uczucia wyjechania się na maksa nie miałem. Za rok pozostaje pobić 20 minut i zdecydowanie zrobić ponad 300 wat.?

Są już wyniki - oficjalny czas organizatora:
20:23:52
WYchodzi 10 miejsce OPEN biorąc pod uwagę wszystkie kategorie, łącznie z Elitą :)
Wyniki oficjalne.

Dwie foty:




Kategoria 0 - 70, Góry, Zawody


Dane wyjazdu:
122.73 km 0.00 km teren
03:43 h 33.02 km/h:
Maks. pr.:78.90 km/h
Kadencja:83.0
HR max:197 ( 98%)
HR avg:159 ( 79%)
Podjazdy:1390 m
Kalorie: 1972 kcal

Rajcza Tour 2012 MEGA

Sobota, 15 września 2012 · dodano: 15.09.2012 | Komentarze 22

Po wczorajszym wprowadzeniu wiedziałem, że powinno być dobrze ;) Bałem się tylko pogody, ale od początku.

Wstaję przed 8:00 i schodzę na śniadanie, najpierw jednak wychodzę przed pensjonat sprawdzić pogodę – kosmos, 5 stopni i mgła, na szczęście nie pada.

Wraz z Bartkiem i Tomkiem zjadamy śniadanie, pakujemy się w auta i jedziemy na start. Robi się trochę cieplej, ale na rozgrzewce mocno marznę. Na starcie było pewnie coś koło 8-10 stopni. Przez to ubrałem się ciepło: koszulka termoaktywna, bluza i na to zwykła koszulka, do tego nogawki i ochraniacze na buty plus czapeczka.

10:30 i startujemy, ustawiłem się z przodu, bo na początku zawsze jest nerwowo. Ekipa widać dość konkretna, sporo mocnych zawodników, w tym m.in. zwycięzca Pętli Beskidzkiej.
Na starcie trochę zostaję, bo Bartek jadący przede mną nie mógł wpiąć się w pedały :)

Pierwsza część płaska z tendencją w dół i tak przez jakieś 8 km, tak jak myślałem dość nerwowo ale idealnie żeby się rozgrzać. W Milówce skręcamy w lewo i zaczyna się podjazd na Kotelnicę, tutaj wiedziałem, że trzeba być bardziej z przodu, bo z czasem robi się wąsko i stromo.
Tempo idzie konkretne, dwóch zawodników atakuje ale chyba tylko po to żeby to spokojnie wjechać w czubie. Ja jadę swoje, cały czas w czołówce, na największej stromiźnie robi się ostra selekcja. Na górę wjeżdżam w pierwszej grupie ale bynajmniej bardzo łatwe to nie było, tutaj skręt w prawo i zmienioną trasą jedziemy do Lalik. Ostry i kręty zjazd zbiera swoje żniwo w postaci kilku zawodników – na szczęście chyba bez większych ofiar :)

Teraz wąski podjazd już do Lalik i szybki zjazd do Milówki, trochę się go obawiałem ale spokojnie zjechałem z dużą szybkością. W Milówce jedziemy dość spokojnie i grupa się z powrotem scala.
Następny płaski odcinek jedziemy raczej spokojnie, nie licząc kilku zaciągów.
Zaczyna się kolejny podjazd, długo jest płasko i końcówka dość ostra. Ku mojemu zdziwieniu czołowa grupa bardzo się uszczupla i do Korbielowa jedziemy tak w około 20-30 osób – no to mamy „grupę liderów”.

Ja jadę sobie spokojnie z tyłu grupy, zaczyna się podjazd, przez Korbielów tak z 2-3%, tempo konkretne, coś mi noga nie chciała dobrze kręcić ale daję radę się utrzymać. Za Korbielowem zaczyna się właściwa część tego podjazdu i jest stromiej. Z ostatniej pozycji przesuwam się spokojnie do przodu, co chwilę ktoś puszcza koło i muszę gonić, dojeżdżam do Bartka i nagle noga mi się odblokowuje, podkręcam tempo, dojeżdżam do czołówki i w zasadzie to nawet mógłbym pewnie im jeszcze odjechać, ale już był szczyt i bufet. Zaczynamy zjazd ale spokojnie, bo bufet i trzeba postępować fair play.

Na zjeździe nikt za bardzo nie chciał nadawać tempa i praktycznie cały czas jechałem z przodu z Bartkiem rozmawiając – takie było szybkie tempo ;)
Nawet namawialiśmy się na ucieczkę, ale z zeszłego roku pamiętałem że odcinek na Słowacji był bardzo wietrzny więc wolałem jechać spokojnie w grupie.
No ale na tej Słowacji to tempo mieliśmy spacerowe, na tyle że doszła nas kolejna grupka i zrobił się pokaźny peleton.
Trochę mnie to niepokoiło, bo przyznam że szykowałem się na finisz, który był na podjeździe – co prawda lekkim ale zawsze :)

No i tak dojechaliśmy do miasteczka Zakamenne, gdzie był skręt w prawo i już zaczynało się lekko pod górę w kierunku mety. Byłem wręcz pewien, że będą tu ataki, więc jechałem z przodu. Ale tempo nie było zawrotne, kilka prób ataków które od razu były kasowane, raz próbowałem odjechać z 4 kolarzami ale to nie miało sensu. Tempo niby słabe, ale jak ktoś chciał odjechać to zapomnij :)

Dałem się trochę zamknąć co mnie niepokoiło, zjechałem na koniec grupki i potem lewą stroną próbowałem złapać lepszą pozycję. Na asfalcie pojawił się napis „5 km” i nagle w tych wszystkich wolno jadących ludzi pojawiły się znikąd siły i moce. Ostre podkręcanie tempa i ani się obróciłem na asfalcie pojawił się już napis „1 km”, przez te 4 km nikt jednak z grupy nie odpadł więc szykował się finisz z naprawdę dużej grupy.

Sobie myślę, spokojnie Mikołaj, jak na ustawkach, jak w Biedrusku – stać Cię na dobry wynik.
Jak się pojawił ten napis z kilometrem do mety od razu zaczął się finisz, długi, ale co zrobić - nie można odpuszczać. Mocniej zaatakował jeden zawodnik z mojej kategorii i zyskał sporą przewagę, na tyle dużą, że myślałem że w zasadzie walczymy już o kolejne miejsca. Ja jechałem swoje, puls z kosmosu, pełna moc w korby, jak w transie, bałem się że tak długi finisz mnie odetnie przed metą.

No ale tak jedziemy i widzę, że jest dobrze, dochodzę trzech kolarzy którzy byli przede mną, lekkie wypłaszczenie i znowu pod górę już na samą metę. W tym momencie jechałem drugi, z lewej strony widzę, że ostro finiszuje Korzeniowski z Bikeholików, nie mam jak wejść na koło, bo dzieli nas za dużo metrów. W tym momencie byłem trzeci !!

Do mety coraz bliżej, widzę że gościa co prowadził odcięło i bardzo zwolnił, mijam go przed metą, do pierwszego tracę kilka metrów, z koła nikt już nie był wstanie mi wyjść. Jestem drugi OPEN, sprawdzam kategorię pierwszego – C, zajebiście – wygrywam w swojej kategorii :D

Co to był za finisz, długi, strasznie się ciągnął, jak mocno szedłem niech świadczy mój puls maksymalny. Widać, że dobre finisze pod górę na Tatry Tour i innych wyścigach to nie przypadek – to chyba po prostu moja działka :)

Podsumowując:
Cieszę się jak dziecko, pierwsza konkretna wygrana w kategorii, do tego drugi OPEN. No i ten wynik zrobiony na roadmaraton, w dodatku na imprezie Wieśka, gdzie zwycięstwo to duży sukces :)
Po takim sezonie chyba mi się należało ;)

Cieszy mnie bardzo dobra dyspozycja na podjazdach, wszystkie wjechane z czołówką, noga kręciła jak ta lala...

To zwycięstwo dedykuje mojej żonie, która zawsze bardzo mnie wspiera (szkoda, że nie mogła widzieć mojego finiszu) oraz Stasiowi :D

No to jeszcze kilka zdjęć z dekoracji:

Yes Yes Yes:


Gratulacje muszą być:


Piękne trofeum:


Zdobycze z Rajczy:


Początki:






Finisz:




Ostatnie metry - pełna moc:


A to już po:




Z Marcinem:


Podium raz jeszcze:


Na szczycie Kotelnicy:


W Korbielowie:


Przed podjazdem, przyczajony z tyłu grupki - potem było już tylko przechodzenie do przodu :)


Dane są podane wraz z rozjazdem - dojazdem z mety na miejsce startu.
Kategoria 120-130, Góry, Zawody


Dane wyjazdu:
121.00 km 0.00 km teren
04:06 h 29.51 km/h:
Maks. pr.:63.40 km/h
Kadencja:79.0
HR max:186 ( 93%)
HR avg:160 ( 80%)
Podjazdy:2400 m
Kalorie: 2222 kcal

Maraton Liczyrzepa 2012 MEGA

Sobota, 8 września 2012 · dodano: 08.09.2012 | Komentarze 19

Ale się działo ;)

Wstaję o 7:00 rano, patrzę za okno i już wiem że o podium raczej walczyć nie będę... Niestety padało i wszędzie bardzo mokro, a w takich warunkach na zjazdach obecnie zachowuję się tragicznie. Po upadku dopiero zaczynam wracać do normalnej dyspozycji na suchych zjazdach, a co dopiero na mokrych, czyli takich jak podczas feralnego upadku.

Jem śniadanko i myślę co by tu na siebie włożyć – ostatecznie jadę na krótko plus rękawki, bo niby padać już nie miało.
Wyjeżdżam o 8:30, start blisko, robię właściwą rozgrzewkę i już jestem na starcie. Kilka słów zamieniam z Krisem, który jechał już o 9:00. Ja start miałem o 9:05, jak się później okazało szkoda, że nie te 5 minut wcześniej...

Ruszamy, w grupie kolega z Murowanej Gośliny, z którym planowałem długo razem pociągnąć, reszta nieznana. Od razu nadaję tempo i po chwili jedziemy my plus zawodnik z Gryfowa. Zaczyna się pierwszy podjazd pod Zachełmie, niestety z góry zaczyna padać deszcz :/. Ja prowadzę grupkę, jadę równo i mocno, ale z rezerwą. I tak cały podjazd, na najstromszym odcinku koledzy trochę zostają, ale na zjeździe znów się łączymy.
Potem jeszcze mała hopka do Przesieki i zjazd przez wieś. Jest bardzo niebezpiecznie, woda leci po asfalcie, a ja zjeżdżam tragicznie, ale nie ma co ryzykować zdrowia dla jakiegoś pucharku.

Na dole skręt na Borowice i już zaczynamy kolejny podjazd, oczywiście ja na przodzie. Po chwili odpada kolega z Murowanej Gośliny i jedziemy we dwóch. Cały podjazd aż do Karpacza w strugach deszczu, ja cały czas na przodzie, znowu jadę równo i z pewną rezerwą.
Zjazd przez Karpacz znowu bardzo mokry i tu znowu dużo tracę, do tego ruch samochodowy – jest niebezpiecznie i nieciekawie.

Po skręcie w prawo lecimy do Kowar, cały czas delikatnie w dół, ale ciągle ciągnę samotnie i wiem że tu również zanotuję spore straty :/
Przestaje padać, ale wszędzie mokro. Ja jestem cały przemoczony, na samą myśl o zjeździe z Okraju przechodzą mnie dreszcze.

W Kowarach punkt kontrolny i zaczyna się czasówka na Okraj, czyli około 13km cały czas pod górę z pomiarem czasu i osobną klasyfikacją. Tutaj już nie zamierzałem się jakoś bardzo oszczędzać, ale bez przesady – do przejechania było jeszcze sporo kilometrów.

Jeszcze w Kowarach doganiam Krisa, tradycyjnie proponuję koło, ale Kris wybiera rozsądną opcję jazdy własnym tempem :) Po krótkim czasie najgorszy fragment podjazdu czyli Droga Głodu, oj ciężko się tam jechało. Muszę dodać, że na płaskim odcinku przed Kowarami kolega daje chwilową zmianę – pierwszą w całym wyścigu. Cały podjazd na Okraj jedziemy we mgle i mżawce, jest paskudnie, ja cały czas jadę na przodzie, kolega tradycyjnie trzyma koło. Pod szczytem dochodzi jeszcze mocny wiatr i mam dość. W trakcie podjazdu czułem trochę brak treningów w górach w ostatnim czasie. Nie chciałem też dawać z siebie wszystkiego, bo szczyt był dopiero na 44 kilometrze. No ale w końcu upragniony szczyt i po nawrocie zaczynamy koszmarny zjazd.

Jest mokro, zimno, ciuchy całe mokre. Jadę ostrożnie i co jakiś czas rozmasowuję sobie klatkę piersiową – trochę to ogrzewa. Zjazd jest długi, jeszcze dodatkowo trzeba jechać na Lubawkę, a mózg najchętniej posłałby mnie od razu na Przełęcz Kowarską (niektórzy tak zrobili ;)

Tutaj nudna runda, która moim zdaniem nie była bardzo potrzebna. Kolega na płaskim daje trochę zmian, ale i tak wiem, że znowu to odcinek, gdzie sporo tracę.
Pod Przełęcz Kowarską znowu na zmianie tylko ja, z przełęczy zjazd wersją przez Jęzor Teściowej. Niestety natrafiamy na autobus i sznurek samochodów za nim – kolejna strata cennego czasu.

W Kowarach skręcamy na Gruszków i tu praktycznie ostatni podjazd, dość sztywny, a nogi już zmęczone. Kto prowadzi nie wspominam ;)
Z Gruszkowa jedziemy dość długo w dół, a potem już płaska trasa przez Karpniki, Mysłakowice i Staniszów. Po drodze dogania nas gość z dystansu MINI, który jedzie mocno. Tego nam było trzeba, przez te 10 km z nim zobaczyłem jakie powinniśmy mieć tempo na wszystkich płaskich odcinkach, no ale w dwójkę nie było to realna, szczególnie że to głównie ja byłem na zmianach :/

Meta coraz bliżej i kombinowałem jakby tu odjechać koledze z M2. Zawodnik z MINI ucieka na krótkim zjeździe do Sosnówki na jakieś 100 metrów. Na skrzyżowaniu z główną drogą w Sosnówce daję w korby wszystko co mam, jest to krótki podjazd i chyba ostatnia szansa na ucieczkę. Udaje się zyskiwać kolejne metry i w końcu dojeżdżam w bólach do gościa z MINI. Jedziemy jeszcze chwilę po zmianach, wpadamy na metę, na finiszu jeszcze go ogrywam. Po chwili przyjeżdża kolega z mojej grupy startowej – udało się odjechać i z nim wygrać, no ale patrząc na cały wyścig to mi się należało :D

Wyniki oficjalne:
MEGA:
M2 – 6
OPEN – 11
Czasówka na Okraj (38:59:47):
M2 – 3
OPEN – 5

Jestem bardzo zadowolony z wyników czasówki na Okraj, po tym podjeździe widać jakie miałem dziś możliwości. Niestety grupa startowa nie była mocna i znowu losowanie zadecydowało o wynikach, do tego dokładamy warunki pogodowe i wszystko jasne. Trochę też nie fair, że niektórzy startowali ponad godzinę później i mieli już inne warunki – jak byłem na mecie zaczęła się robić super pogoda, asfalt był już suchy itd...
Brakowało mi kogoś kto by mnie zmieniał na podjazdach i podkręcał tempo – samotnie to nigdy nie pojedzie się na maksa. Jak się później okazało w pierwszej grupie startowej jechało dwóch miejscowych, mocnych zawodników (zwycięzcy kategorii M3 i M5, drugie i trzecie miejsce w open), wielka szkoda że nie dolosowali mnie do nich :/ Czuję, że byłby zupełnie inny wynik i że nie dałem z siebie wszystkiego :/ Puls średni tylko 160...

I jeszcze parę słów o organizacji:
1. Nie było żadnej obstawy na skrzyżowaniach, zawodnicy byli pozostawieni sami sobie.
2. Dekorowani byli tylko zwycięzcy w każdej kategorii, rozumiem, że nie było kasy na pucharki, ale zawodnicy nawet nie byli wywoływani na podium – no sorry ale to już przegięcie.
3. Na medale też nie starczyło, były tylko dyplomy.
4. Gdybym nie złożył protestu na dwa pierwsze miejsce OPEN i w M2 to miejsca te trafiłyby do niewłaściwych osób. Dla organizatora dobrym dowodem nie był fakt, iż na drugim punkcie pomiaru czasu zawodnik tracił do Kozala 15 minut, żeby na mecie ograć go o 20 minut... Na szczęście drugi zawodnik OPEN przyznał się, że źle skręcił na trasie (no ale dopiero po moim pisemnym proteście), w przypadku pierwszego to raczej problemy z Ultimasport. Swoją drogą, ktoś skraca trasę o tyle i nic się nie dzieje, więc weryfikacja zawodników na trasie jak dla mnie beznadziejna. Boję się, że było dużo więcej przekrętów.

W każdym bądź razie dyspozycja daje mi dużą nadzieję na dobry występ za tydzień w Rajczy. Tam jest start wspólny, więc będzie sprawiedliwie...

Pogoda była taka, że Garmin zwariował jeśli chodzi o przewyższenie i profil trasy :)

Kategoria Zawody, Góry


Dane wyjazdu:
96.32 km 0.00 km teren
02:36 h 37.05 km/h:
Maks. pr.:56.80 km/h
Kadencja:85.0
HR max:189 ( 94%)
HR avg:164 ( 82%)
Podjazdy:381 m
Kalorie: 1740 kcal

Pętla Drawska 2012

Sobota, 1 września 2012 · dodano: 01.09.2012 | Komentarze 8

… czyli jak po raz kolejny być czwartym ;)

Do Choszczna przyjechałem w piątek, korzystając z gościnności Magdy i Romka – jeszcze raz wielkie dzięki !! Było super :)

W sobotę wstajemy wcześnie, bo Romek jechał MEGA i miał dość wcześnie start. Mój zaplanowany był dopiero na 9:23. Startowałem w ostatniej grupie, nie mając za bardzo z kim jechać. Takie już jest to losowanie grup startowych... Już przed startem można było powiedzieć kto będzie na podium OPEN i M2, we wcześniejszych grupach było po kilka osób mogących jechać po zmianach...
No nic zostało przejechać to treningowo w dobry tempie :)

Przyszedł czas mojego startu, tak jak myślałem grupa kiepska, wystartowaliśmy, ja od razu ogień i widzę że ze mną próbuje jechać jakaś dwójka. Zwolniłem lekko, dojechali i jechaliśmy we trzech. Niestety jeden zawodnik nie dawał w ogóle zmian tylko korzystał z naszego koła, ale że byli to znajomi to nie miałem z tym problemu – byle mi na finiszu nagle nie wyskakiwał ;)

No i tak ciągnęliśmy w dwójkę, do Bierzwnika często grubo ponad 40 km/h. Mocne zmiany, ale tak trzeba było jechać myśląc że dojedziemy do wcześniejszej grupy. W Bierzwniku skręcamy i zaczyna się już bardziej pod wiatr, w dwójkę jest coraz ciężej. Mijam Magdę, która jak się okazało wygrała swoją kategorię i OPEN kobiet – gratulacje !! :)

I tak jedziemy bez większych przygód, cały czas zmiany dajemy tylko ja i drugi zawodnik. Nogi coraz bardziej zmęczone, bardzo brakowało choćby jeszcze jednego-dwóch do pracy.

W Pełczycach, czyli gdzieś na 50km, dogoniliśmy wcześniejszą grupę, jechało tam chyba z 10 osób. No to sobie pomyślałem, że teraz będzie fajnie, szybkie tempo i będzie gdzie odpocząć. Problem w tym, że nikt nie chciał tam pracować.
Generalnie porażka z tą grupą, lepiej by chyba wyszło jakbyśmy ciągnęli do końca tylko w duecie. Jak my dawaliśmy zmiany było szybko, jak schodziliśmy do tyłu tempo spadało do 32 km/h.
Jak podkręcałem na podjazdach momentalnie zostawałem sam, ale że było pod wiatr to samotna jazda byłaby głupotą.

No i tak się współpraca układała, że zmiany dawaliśmy raczej tylko ja z zawodnikiem z mojej grupy startowej, co by tempo było w miarę przyzwoite :/

Oczywiście jak już było blisko Choszczna zaczęło się czarowanie i nagle każdy potrafił szybko jechać ;) Już w mieście poszedł atak jednego zawodnika, usiadłem na koło, reszta usiadła mi. Dojechaliśmy tak do ronda, za którym był podjazd. Tutaj nie kalkulowałem i pełna moc w korby. Nikt nie był w stanie odpowiedzieć i wpadam na metę solo :)

Noga dziś była bardzo dobra, tym bardziej wnerwia mnie pech z losowaniem grupy. Pierwsza trójka w M2 jechała razem. Nie da się walczyć o najwyższe laury z takim systemem.
Ale średnia 37 km/h zrobiona właściwie w duecie daje powody do zadowolenia.
Generalnie wyszedł fajny, mocny trening przed Liczyrzepą, cieszy też wygrany finisz :D

Wyniki:
M2: 4
OPEN: 13





Kategoria 90-100, Zawody


Dane wyjazdu:
73.12 km 0.00 km teren
02:06 h 34.82 km/h:
Maks. pr.:75.10 km/h
Kadencja:88.0
HR max:196 ( 98%)
HR avg:171 ( 85%)
Podjazdy:1074 m
Kalorie: 1511 kcal

Tatry Tour 2012

Sobota, 28 lipca 2012 · dodano: 28.07.2012 | Komentarze 14

No to zdecydowanie najlepiej zorganizowany wyścig w tym sezonie już za mną :)

Start był stosunkowo późno, wstaję o 7:00, jem śniadanie i jadę z Bukowiny do Starego Smokovca, start długiego dystansu o 10:00, mojego o 11:00, ale wolałem być sporo wcześniej ze względu na parkingi. Co roku organizatorzy zapewniali darmowe parkingi, ale nie tym razem :/ Na szczęście znalazłem parking za 4 euro/cały dzień gdzie parkingowy zgodził się na zapłatę 20zł (euro już nie miałem).
Szybko odbieram numerek, spotykam Michała (Wicklowman) z forum szosowego/bikestats, który twardo jechał długi dystans.

Obejrzałem sobie start wycinaków z długiego dystansu, wróciłem do auta, dopinanie szczegółów, krótka rozgrzewka i jadę na start. Twardo ustawiam się w pierwszym rzędzie – a co, nie przyjechałem tu na wycieczkę, a start niebezpieczny bo w dół.
Ostateczne odliczanie i start.

Na początek dłuuugi zjazd z krótkim podjazdem po drodze, lecimy cały czas około 50 km/h, dużo nerwówki, każdy się przepycha, spadam gdzieś na środek stawki, ale potem stwierdzam, że może i fajnie się tak jedzie, bo nawet dużo nie trzeba pedałować ale za duże ryzyko i jadę na przód grupy pomagając rozkręcać tempo. Szybko i sprawnie dojeżdżamy do zjazdu w lewo, gdzie zaczyna się już pod górę, na początku lekko ale jednak pod górę. Gdzieś za mną słyszę małą kraksę – to był dobry wybór jechać z przodu.
Już widać kto ma ochotę na dobry wynik, tempo idzie konkretne, aż się boję co będzie w Zdiarze, jak zrobi się konkretnie pod górę (2 lata temu odpadłem właśnie jak tylko zaczął się ten podjazd).
Zaczyna się, ogień niesamowity, jadę tak na 10 pozycji w grupie, który kurczy się jak lód na słońcu. Patrzę na pulsometr, a tam non stop ponad 180 (wiem, że upał robi swoje, ale to i tak kosmos). Trzymam to tempo przez cały podjazd, zostaje nas paręnaście osób. Niestety tak na 100 metrów przed końcem idzie zabójczy zaciąg, puls już ponad 190 więc razem z 4 innych zawodników trochę odpuszczamy (złość niesamowita, bo tak mało zabrakło). Lecimy po zmianach do końca podjazdu i zaczyna się zjazd. Niestety tu dwójka zjeżdża na Japończyka za czasów II wojny światowej ;) Ja nie ryzykuję, bo synuś w drodze :)

W ten sposób zostajemy w dwójkę z młodym zawodnikiem z Rzeszowa, mamy podobne tempo więc ładnie i zgodnie pracujemy po zmianach przez następne 3 podjazdy. Po nawrocie widzimy sporą grupę za nami, czekałem tylko aż nas dojdą, bo było tam coś pod 20 osób. No ale widocznie dobrze podjeżdżaliśmy, bo doszli nas dopiero po zjeździe w Zdiarze.
Oczywiście podczepiamy się pod grupkę, ale od razu widać, że na jakąkolwiek pracę ochotę ma może z 5 osób :/ Teraz jest raczej płasko lub delikatnie pod górę, jak wychodziłem na czoło grupy dawałem czadu, ale nikt nie zostawał z tyłu.

Zaczyna się ostatni podjazd, który nie licząc krótkiego zjazdu prowadził cały czas do mety, mniejszym lub większym nachyleniem, na najbardziej stromym początku spada mi łańcuch, klnę i czekam aż minie mnie grupa żeby to szybko naprawić. Udaje się sprawnie założyć łańcuch, ale grupa mi uciekła, jest dość ostro pod górę, lecę w trupa i dochodzę ich – no ale trochę mnie to kosztowało niestety.
Jedziemy dalej pod górę, nikt nie chcę wziąć na siebie prowadzenia, więc bardzo często nadaję mocne tempo. Kilka osób bardzo mocnych, w tym zawodnicy ekipy JMP.race i inni. Co jakiś czas ktoś atakuje, a że nikt nie reaguje wszystko po kolei kasuję – trzeba przyznać, że noga podawała aż miło.
W myślach już kombinowałem jak rozegrać finisz, nasza grupa to chyba ponad 20 osób, a przed nami raptem kilkanaście osób, więc było o co walczyć. Znałem końcówkę i nie chciałem atakować za szybko, postanowiłem czekać na krótki finisz już w Smokovcu, który prowadził dość ostro pod górę – coś jak finisz naszej ustawki w Poznaniu, tylko że zdecydowanie dłuższy.
Jeden koleś zaatakował na 3 km do mety i go puścili, ja nie miałem ochoty znowu kasować, bo trzeba było zachować siły na koniec. No i odjechał na spory dystans, aż nam zniknął z oczu :/

Planowałem jechać gdzieś w środku i siedzieć na kole najmocniejszego w grupie, ale tak się złożyło że do Smokovca wjechałem na drugiej pozycji – mało to komfortowe na finisz ale cóż. Na zakręcie szybka decyzja i lecę w trupa, koło mnie równo finiszują kolejni, ale słyszę że zaczyna brakować im pary, a ja jeszcze dokręcam. Normalnie leciałem jak szalony i nikt nie był w stanie trzymać koło. A żeby było jeszcze weselej, na ostatniej krótkiej prostej widzę tego gościa co uciekł, daję czadu i równo wjeżdżamy na metę, ale to ja go wyprzedzam – pewnie gdzieś na szerokość szprychy :)
Tak więc na mecie podwójna satysfakcja – wygrany finisz z całkiem pokaźnej grupy i dogonienie uciekiniera rzutem na taśmę. A o tym jak mocno leciałem na finiszu niech świadczy HR max :)
Łapię oddech i lecę sprawdzić miejsce – jest super 15 open i 11 w kategorii 18-39lat (dziwne są te kategorie na Tatry Tour).

Wyścig zdecydowanie zaliczam do udanych, w końcu wszystko zagrało jak trzeba. Trochę żałuję, że tak mało zabrakło do jazdy w pierwszej grupie.
Baaaaardzo cieszy wygrany finisz pod górę, za rok trzeba to powtórzyć, ale już w pierwszej grupie.
Tak sobie dziś uświadomiłem, że jest to wyścig idealnie pasujący mojej charakterystyce: selektywne podjazdy, które nie są bardzo długie, szybkie zjazdy ale bez wielu niebezpiecznych podjazdów, no i finisz skrojony pode mnie. Za rok chyba to będzie mój cel numer jeden... tylko ta obsada, zawsze bardzo mocna.

Warto dodać jeszcze, że w klasyfikacji Polaków zająłem drugie miejsce.
I tak się zastanawiam co daje więcej satysfakcji, czy ostatnie miejsce w pierwszej grupie na mecie, czy może wygranie finiszu w grupie drugiej...

Reasumując:
kategoria: 11
open: 15
Polacy: 2





Kategoria 70-90, Góry, Zawody


Dane wyjazdu:
97.02 km 0.00 km teren
03:46 h 25.76 km/h:
Maks. pr.:71.70 km/h
Kadencja:74.0
HR max:189 ( 94%)
HR avg:164 ( 82%)
Podjazdy:1840 m
Kalorie: 2046 kcal

Pętla Beskidzka MEGA 2012

Sobota, 7 lipca 2012 · dodano: 07.07.2012 | Komentarze 9

I znowu przegrałem z upałem i górami, nie wiem co się ze mną działo, ale czułem się jakbym pierwszy raz w życiu jechał w górach, ale od początku...

Start dopiero o godzinie 11:00, więc można się spokojnie wyspać, zjeść odpowiednio wcześniej śniadanie i dobrze rozgrzać. Chwilę po 9:00 wyjeżdżam z domu i jadę na skocznie, gdzie było całe miasteczko startowe. Tutaj spotykam Bartka i mojego trenera Kubę Kurcza razem z całą szosową ekipą V-Team Jamis – było nas dziś widać :) Okazuje się, że jednak startujemy w grupach, ale na szczęście według kategorii wiekowych.

Chwilę gadamy i udajemy się z Bartkiem na rozgrzewkę, wszystko tak jak ma być, ale czuję po nogach że rewelacji dziś nie będzie. Rozgrzewka była dziś długa, razem wyszło aż 20 km i zrobiona idealnie według rozpiski, niestety już w upale :/

Na start wjeżdżam w ostatniej chwili, zostały jakieś 4 minuty i ruszamy. Na dzień dobry Przełęcz Salmopol i zamknięta droga dla ruchu samochodowego – bardzo fajnie.
Na początku tempo spokojne, a u mnie już puls pod 170 (no ale w upale może być wyższy niż zwykle, jak to mówi mi zawsze trener).
Przesuwam się do przodu, zaczyna się mocne tempo, jedziemy całkiem konkretnie, puls już oscyluje cały czas ponad 180 uderzeń. Na 1,5 km do mety zaczynam zostawać, ugotowałem się i nie chciałem przeginać w drugą stronę – chociaż chyba i tak się zbyt zagiąłem.
W tym momencie walka o dobrą lokatę się skończyła – szybko :/

Teraz zjazd do Szczyrku, robi się nas 3-osobowa grupa, ale zjazd bardzo bezpiecznie – niestety mam cały czas barierę psychiczną przed jakimkolwiek szaleństwem.
Ze Szczyrku odcinek bardziej płaski, stwierdzamy że nie ma co szaleć i lepiej poczekać na grupę startową B, która i tak w końcu do nas dojedzie – tak też robimy, grupa dojeżdża i można trochę odpocząć.

I tak jedziemy razem aż do Milówki skąd zaczyna się podjazd na Ochodzitą, łykam magnes i żelik ale jak tylko zaczynamy jechać w górę u mnie jakaś masakra. Nie mogę wejść na odpowiednie obroty, gdzieś tak chwilę za bufetem (tu się nie zatrzymuje) po prostu mnie kompletnie odcięło, noga nie podaje, zamulony żołądek powoduje odruchy wymiotne, wszystko mi przeszkadza – MASAKRA.

Dojeżdżam w tempie spacerowym na szczyt, po drodze mija mnie sporo ludzi – siara jak nie wiem, ale ja po prostu szybciej nie mogę :/ Tutaj zjeżdżam do Istebnej, drugi bidon na wykończeniu ale do drugiego bufetu powinien starczyć. Z Istebnej zaczynam podjazd na Stecówkę, to jedna z moich ulubionych tras, wąski i ładny asfalt w lesie, zróżnicowane nachylenie. Tym razem jednak dla mnie to droga przez mękę, z tyłu koronka 25, z przodu mała tarcza i prawie stoję w miejscu, gdzie normalnie poginam tu jak dzik.

W końcu docieram do bufetu na Kubalonce, staję, uzupełniam bidon, przyklejam się do arbuzów i pomarańczy – z boku zapewne wyglądam jak warchlak w chlewie :D Trzeba przyznać, że arbuzy nigdy nie smakują tak jak na Pętli Beskidzkiej w upale – nawet mi pestki nie przeszkadzają.

Zjeżdżam z Kubalonki tempem spokojnym, co chwilę koło mnie śmigają jacyś szaleńcy – chociaż całkiem niedawno i ja byłem takim szaleńcem, nawet nie siadam na koło, bardziej się modlę żeby w ogóle dojechać do mety.
Przejazd przez Wisłę bez przygód, tu też mijają mnie małe grupki, a ja nawet nie mogę się w nich utrzymać, nie pamiętam kiedy ostatnio było ze mną tak źle.
Na asfalcie napis 9km do mety i było to jedne z najgorszych 9 km w mojej „karierze”.
Finałowy podjazd na Salmopol to istna droga do Mordoru, mam najlżejszą przerzutkę a jadę z kadencją około 50. Czuję się jakbym stał w miejscu – nawet Garmin mnie dobija częstym włączaniem autopauzy jak po zatrzymaniu ;) Każdy kolejny kilometr trwa w nieskończoność, normalnie (chociażby dzień wcześniej) jechałem tu bardzo fajnie i w miarę szybko, teraz czuję się jakby mi ktoś z tyłu przywiązał jakiś kamień. W dodatku pojawiają się skurcze.
W końcu jest, na asfalcie napis 500m i pojawia się meta, wjeżdżam zajechany jak taksówka-polonez w latach dziewięćdziesiątych. Schodzę z roweru i dostaję skurcze w obie nogi, na szczęście jest Bartek i podaje mi Coca-Colę. Chwilę siedzę, skurcze przechodzą i podjeżdżam do trenera i ekipy. To nie był mój dzień i wszyscy to wiedzą ;)
Długo dochodzę do siebie, w końcu wsiadam na rowem i zjeżdżam do kwatery, tu czeka mnie jeszcze krótka hopka 20% po płytach ale daję radę. W domu piję napój regeneracyjny tajemnej receptury Kasi (który na mnie działa po prostu doskonale), biorę prysznic i oglądając mecz Radwańskiej dochodzę do siebie.

Reasumując, jak zwykle na Pętli przegrałem z upałem pomimo że piłem dużo. Nie mogę wyjaśnić tego odcięcia, dziwne to bardzo, bo forma jest teraz naprawdę bardzo dobra. Tak sobie myślę, że może działa tak na mnie mikrolimat Beskidów, bo przecież w Sudetach śmigam aż miło pod górę i raczej to ja wtedy wyprzedzam niż odwrotnie. Tą tezę potwierdzałby również tegoroczny Puchar Równicy... No nic trzeba się zastanowić czy może w przyszłym roku nie postawić tylko na wyścigi w Sudetach i jakiś wyjątek tutaj, muszę sobie wszystko na spokojnie przemyśleć.

Oficjalnie dopiero 27 miejsce w kategorii i 111 w OPEN – co za porażka, no ale z takimi kłopotami to dobrze że nie jestem ostatni :/

Kategoria 90-100, Góry, Zawody


Dane wyjazdu:
115.00 km 0.00 km teren
04:13 h 27.27 km/h:
Maks. pr.:70.60 km/h
Kadencja:75.0
HR max:185 ( 92%)
HR avg:158 ( 79%)
Podjazdy:2155 m
Kalorie: 2508 kcal

Sowiogórski RoadMaraton 2012 - pech, pech, pech...

Sobota, 16 czerwca 2012 · dodano: 16.06.2012 | Komentarze 16

No to jakby ktoś szukał pechowca roku 2012 to ja zgłaszam swoją kandydaturę !! Myślałem, że limit pecha już wyczerpałem, a tu zdarzył się najbardziej pechowy wyścig w mojej „karierze” !!

Ale może od początku. Pobudka o 5:00, śniadanko i z Jeleniej Góry jadę na miejsce startu. Na miejscu już sporo kolarzy i kolejka po numerki, no ale udaje się wziąć, numer, ubrać, złożyć sprzęt i nawet trochę rozgrzać pod górkę. Ponadto spotykam znajomych, m.in. Krzywego, Bartka, Damiana i innych.

Start był konkretny, od razu pod górę na Przełęcz Srebrną, więc może nie jakoś bardzo długo ale konkretnie, trzymało kilkanaście procent, w tym na odcinku po kostce. Trzymam się bardziej z przodu, okupuję to wysokim pulsem ale się nie daje i na szczyt wjeżdżam w drugiej małej grupce. Potem szybkie zjazdy, trochę pod górę i odcinek płaski, na którym dochodzimy pierwszą grupę.
Jest super, noga ładnie kręci, jadę z czołówką, już wiem że dziś powinna być walka o pudło.

No i mamy szybki zjazd na końcu którego ostry skręt w lewo, jadę z tyłu grupki, spokojnie wchodzę w zakręt i nagle słyszę potężny huk i czuję jak lecę na asfalt. Zero czasu na reakcję i szlifuję. Opona z tyłu rozcięta na połowie, ja klnę w niebogłosy. Długo zastanawiam się czy w ogóle kontynuować wyścig, skoro nie ma już o co walczyć. No ale w końcu nie po to jechałem tyle kilometrów w góry żeby rezygnować. Zabieram się za wymianę dętki, ale są problemy z kołem, niestety wymijają mnie chyba wszystkie dalsze grupki :/ Jak już się uporałem z kołem to się jeszcze okazało, że z tyłu mam bicie, więc postanawiam jechać z poluzowanym tylnym hamulcem.
Oglądam siebie, nie jest źle, lekkie otarcie na łydce, małe na biodrze – ufff. Ale za to zaczął boleć lewy nadgarstek – najwyraźniej musiałem się podeprzeć :/

Ruszam za dwiema dziewczynami z końca stawki i czuję się jak Kubica po wymianie silnika przed wyścigiem ;) Zaczyna się akcja wymijania kolejnych kolarzy. Na przystawkę Przełęcz Sokola, fajny podjazd, trzymam swoje mocne tempo, wymijam i wymijam, nikt nie jest w stanie usiąść mi na koło. Potem szybki zjazd – chociaż dla mnie nie taki szybki, bo z takim hamulcem z tyłu nie mogłem się za bardzo rozpędzić. Szczególnie, że przedni hamulec był przecież na obitym nadgarstku i jego naciskanie sprawiało mi ból.

Zaczynamy kolejny podjazd, czyli Przełęcz Walimską. Niestety jest na nim bardzo długi odcinek po kostce, co bardzo odczuwa mój nadgarstek – nie przeszkadza mi to jednak wymijać kolejnych zawodników. Zjazd do Pieszyc i kolejny długi podjazd, czyli Przełęcz Jugowską. Mogę powiedzieć spokojnie, że mój ulubiony ze wszystkich na trasie, ładna nawierzchnia, jadę naprawdę mocno i zaczynam już nawet mijać całe grupki kolarzy. Trochę mi to poprawia humor.

Niestety zjazd z Jugowskiej to hardcore, dziura na dziurze dziurą pogania. Mój nadgarstek woła stój, zrezygnuj !! Ale się nie poddaję. Boli już konkretnie.
Po zjeździe zaczyna brakować mi picia (wziąłem dwa duże bidony, ale jeden stracił nakrętkę po drodze i na tych dziurach wszystko się wylało). Jakiś zawodnik ratuje mnie połową Powerade – dzięki Ci dobry człowieku :)
Podjazd na Przełęcz Woliborską zaczynam na solo, tu znowu wyprzedzam kilku kolarzy, ale droga wiedzie do góry bez wielkich nachyleń. Zaczynam zjazd, fajne serpentynki i żałuję że nie mogę jechać szybciej. Nagle pojawia się bufet – na zjeździe !! Tego jeszcze nie widziałem, ale w porę się zatrzymuję i tankuję wodę do pełna – niestety gazowaną.

Chwilę później wpadam w dziurę, której nie było widać, jadę parę metrów i czuję, że mam flaka – bosssssssko. Nie mam już zapasowej dętki, więc staję na poboczu i liczę na kogoś życzliwego. Czekam i czekam, nikt nie ma dętki. W końcu zatrzymuje się dziewczyna z Bikeholików i użycza mi dętkę – DZIĘKUJĘ raz jeszcze :)

Kolejna wymiana dętki i ruszam dalej, zostało jakieś 35 kilometrów więc nie jest źle, chociaż mam już wszystkiego serdecznie dosyć. Podczas drugiego defektu wyprzedza mnie większość tych których niedawno mijałem na podjazdach. Pozostaje spokojnie dojechać do mety. Upał też robi swoje i zaczyna brakować „prądu”.

Stąd już spokojna jazda w oczekiwaniu na finałowy podjazd na Twierdzę w Srebrnej Górze. Jak się zaczęło ja już ledwo kręciłem, te kilkanaście procent i szczególnie odcinek już pod samą Twierdzę dały mi nieźle w kość. Mijam linię mety zły, ale jednocześnie zadowolony, że dojechałem do końca.

Zjazd na dół to jedno z gorszych chwil w mojej kolarskiej karierze. Prawa ręka na hamulcu tylnym, który prawie nie hamuje, trzeba było hamować ręką prawą, której prawie nie mogłem zacisnąć. Coś strasznego, ból niesamowity, ale dojeżdżam do samochodu, myję się trochę i wracam z żoną do Poznania obejrzeć meczyk...

Podsumowanie:
Przede wszystkim jestem zły jak cholera, dyspozycja dnia była bardzo dobra i wiem, że walczyłbym o podium. Jechałem w czołówce i czułem się świetnie. Znowu pech wyeliminował mnie z jakiejkolwiek walki :/ To już jakieś fatum, nic innego mi na myśl nie przychodzi.
Obecnie na nadgarstku jest opuchlizna i boli strasznie, ledwo mogę nim ruszać. Jak jutro nie będzie choć trochę lepiej jadę na prześwietlenie :/
Szkoda tego wszystkiego, bo trasa była idealna dla mnie, typowo górski etap z wieloma podjazdami i solidnym przewyższeniem.

Ostatecznie miejsca:
M2: 5
OPEN: 30

Fotki:

Finałowy podjazd:




I takie tam pokręcone ;)


Kategoria 100-120, Góry, Zawody